Moje archiwum

Wyjazd na Sri Lankę

Dotychczas miałem przywilej i nie lada przyjemność odwiedzić kilka ciekawych zakątków globu. Widziałem wiele niezwykłych krajów, poznałem ludzi, ich obyczaje, kulturę i zasmakowałem ich potraw. Dzięki tym podróżom poznałem smaki, aromaty i produkty, których nie dane byłoby mi skosztować gdybym nie przekroczył granic naszego kraju. Cóż, nie bez kozery mówi się, że podróże kształcą, inspirują i wzbogacają nas.

Zadzwonił telefon. Codziennie odbieram ich kilkadziesiąt więc ten wydał się kolejnym z wielu. Jarek, witam – powiedziałem. Usiadłem, z wrażenia, radości, niedowierzania – sam już nie wiem. Dostałem zaproszenie na Sri Lankę, na plantację herbaty Dilmah. Dwanaście dni odkrywania nowych smaków i aromatów. Ja, Jarek Uściński i dwunastu innych kucharzy z całego świata! Wow!!!

Uszczypnąłem się w rękę czy to aby nie złośliwość Orfeusza. Nie, nie spałem a pani w słuchawce nadal mówiła wymieniając pozytywy podróży.

Grażyna, moja żona w pierwszej chwili nie ucieszyła się z mojego wyjazdu. Nie z zazdrości, nic z tych rzeczy, po prostu musiałem zmienić nasze rodzinne plany, odłożyć na później wspólny wakacyjny wyjazd ponieważ przygoda z Dilmah wypadła w samym środku lata.

Nie był to typowy wyjazd organizowany przez duży koncern. Przede wszystkim muszę podkreślić, że Dilmah jest firmą rodzinną, produkującą herbatę od wielu pokoleń. Dla Nich to coś więcej niż interes, to życie, pasja i swojego rodzaju niesamowita energia zawarta w bursztynowym płynie. Przekonałem się o tym już pierwszego wieczoru gdy zaraz po przylocie do Kolombo i szybkim odświeżeniu w hotelu, wraz z całym międzynarodowym składem kucharzy odwiedziliśmy dom Pana Dilhana C. Fernando i jego uroczej małżonki. Przyjęci zostaliśmy bardzo ciepło i uraczeni smakowitym etnicznym menu. To był mój pierwszy kontakt z potrawami tego kraju. Oczywiście nie obyło się bez herbaty. I to jakiej herbaty...

Dzień pierwszy. Prysznic, śniadanie i ruszamy w głąb kraju. Daltonistów nie będę drażnił ale ta cała masa kolorów, po prostu mnie powaliła. Zrobiłem trochę zdjęć, nawet moja osobista pani fotograf pstrykała jak oszalała ale to jednak trzeba zobaczyć na żywo. Z góry przepraszam wszystkich, którym nie będzie to dane. Mnie się poszczęściło! Syciłem się tymi wspaniałymi widokami ile się dało aż oczy bolały ;).

Udaliśmy się do Negombo. Rankiem wizyta na lokalnym targu rybnym. Rybnym i nie tylko, takim pachnącym wszystkim, zapach specyficzny, aby oddać go w pełni powiem, że był mocno rybny :). Cóż ryby były wszędzie głównie małe, na podwórkach i na dachach domów suszyły się czy jak kto woli ulegały naturalnej obróbce termicznej. Tak czy inaczej było urokliwie.

Zamieszkaliśmy w niezwykłym obiekcie Beach Hotel. Zlokalizowany tuż nad oceanem absolutnie minimalistyczny hotel a tym samym okazał się bardzo klimatyczny. Takie otoczenie lubię!

Gotowanie na plaży – każdy uczestnik mógł wykazać się smakiem. W duetach zaprezentowaliśmy się od strony kulinarnej. Plaża, stół, piach, słońce i turkusowa woda – to sceneria w jakiej przyszło nam się zmagać. To był mój żywioł.

Uwielbiam bawić się jedzeniem. Potrzebna jest odrobina beztroski, szczypta fantazji plus wybredne kubki smakowe oraz rozwinięty zmysł powonienia i wtedy coś niecoś wychodzi kulinarnie :). Tu musieliśmy zabłysnąć kulinarnie używając herbaty, która miała być jednym z wielu składników naszej potrawy. W końcu wyprawa nosiła tytuł Chef & tea maker.

A wieczorem niezwykła uczta na plaży. Z jednej strony wszystko wykwintne ale niezwykle proste. Na piachu nakryte stoły, wokół żywe stacje z całą masą rozmaitych smaków i kuszących zapachów. Od oceanu lekka bryza przynosząca ulgę po upalnym, pełnym wrażeń dniu. To było niezwykłe doznanie.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem a w zasadzie zapachem Cynamonu. Jedziemy do Rilhena. Tam dopiero zobaczyłem "czym to pachnie". Mam wielki szacunek dla wytwórców i dla samego cynamonu. To potwornie żmudna praca, ale daje też niezwykły efekt. W pomieszczeniu, w którym świeża cynamonowa kora odzierana jest z pnia, dominuje zapach jabłka – świeżego zielonego jabłka. Niesamowite! Sam proces produkcji przypomina kręcenie cygar – żmudne i niewątpliwie efektowne.

Jedziemy do Makandy. MJF czyli jeden z projektów Rodziny Fernando, w sąsiedztwie jednego z tamtejszych Parków Narodowych. Obiekt dedykowany turystyce.

Tradycyjny sposób przygotowywania potraw czyli zamiast teflonowych garów – ceramiczne naczynia i na otwartym ogniu. I ta "przestarzała" technika okazała się świetna a wynik dla podniebienia absolutnie na tak!

Oprócz tradycyjnego jedzenia wykonaliśmy/dostaliśmy pamiątki – przygotowywane na miejscu metodami mniej lub bardziej tradycyjnymi. Skoro już znaleźliśmy się w okolicach tak uroczej scenerii organizatorzy zabrali nas na safari do parku Udawalane. To było coś! Ta przestrzeń, piękna przyroda no i oczywiście słonie, całe rodziny. Małe, duże trąbalskie zwierzęta na wyciągnięcie ręki. Bez dzielących nas krat, takie wolne, beztroskie i szczęśliwe. Zupełnie inne od tych oglądanych w ZOO.

Kolejną niewątpliwą atrakcją z nutka adrenaliny była noc, którą spędziliśmy na terenie parku. Niemalże czułem się jak za starych czasów gdy na Mazury śmigałem ze znajomymi pod namiot. Tu co prawda były większe namioty, cały obóz świetnie zorganizowany no i nieco inna zwierzyna wokół. Ale ta świadomość, że obok są dzikie zwierzęta dodawała smaczku tej wyprawie. Wieczorem znów kolacja pod chmurką w blasku pochodni. Tym razem grillowane specjały i przekąski etniczne. Niam niam.

Rankiem budzimy się. Poranna toaleta w potoku. Jest rześko, świeżo, po prostu cudnie! Śniadanie równie mokre. Z wodą potoku po kolana konsumujemy przy stołach kolejne przysmaki – świetna zabawa. Rybki kąsały nas w paluchy u nóg – spokojnie – to nie piranie (raczej).

Po śniadaniu, na które miałem przyjemność smażyć naleśniki stojąc w rzece wyruszyliśmy do kolejnego projektu Rodziny MJF – sierocińca dla słoni. Okazuje się, że wiele z tych młodych osobników zostaje sama na świecie z różnych przyczyn. Fundacja pomaga słoniątkom usamodzielnić się.

Ruszamy dalej. Ponieważ drogi na Sri Lance nie są pierwszej klasy, to podróż liczymy nie na setki kilometrów ale na godziny. Bywa wąsko a oszałamiające 60km/h to nie lada wyczyn. W końcu docieramy do kompleksu wypoczynkowego Galapita gdzie po naszym Papieżu Janie Pawle II ja i pani fotograf jesteśmy pierwszymi Polakami w tym miejscu. Obiekt ukryty wśród skał. Aby dostać się do niego należało pokonać most linowy. Poczułem się niemalże jak Indiana Jones. On chociaż nie miał lęku wysokości, ja zresztą też nie mam gdy nie patrzę w dół i nie widzę skał i jakiejś wijącej się nitki, która zapewne jest rzeką. Zresztą z tej odległości nie było widać, tzn. nie patrzyłem... Pokonałem siebie, tzn. most!

Na miejscu okazało się, że prąd jest tylko w kuchni. Ale komu w XXI wieku potrzebna jest energia elektryczna. Naprawdę chwilę można bez niej żyć, jest nawet całkiem miło do tego kąpiel w wodospadzie. Po prostu bajka! Hotelowe pokoje, cóż jakby to ująć... – powiedzmy, że były przestronne :). Napisałbym, że spałem pod gołym niebem, ale to nie do końca prawda. Otóż leżąc w wygodnym łóżku, nad głową miałem dach z liści palmowych, nie mówiąc już o doborowym towarzystwie zielonych żabek i innych żyjątek.

Rankiem golę się i czuję, że ktoś mi się przygląda. To takie dziwne uczucie czuć czyjeś spojrzenie na sobie. Oderwałem więc wzrok od lusterka i kogo widzę, mojego praprzodka siedzącego na gałęzi i bacznie obserwującego moje ruchy. Był strasznie zarośnięty, miałem mu nawet zaproponować swoją maszynkę ale wyraźnie nie był zainteresowany. Cóż, chyba zarost dodaje mu urody.

Po porannej toalecie gdy temperatura powietrza była odpowiednio wysoka udałem się na masaż z wykorzystaniem naturalnych olejków. Totalny relaks... Później już tylko sauna parowa i kolejne cudowne zapachy, wręcz powalające.

Ruszamy do kolejnego projektu fundacji MJF – Szkoła dla dzieci niedowidzących i niewidomych. Pomogliśmy podać dzieciom śniadanie, zjedliśmy z nimi i zaczęło się. Krykiet to narodowa gra tego kraju. Chłopcy niedowidzący i niewidomi kontra sprawni wzrokowo kucharze. Żeby poczuć choć trochę co czują ci młodzi ludzie część z nas przywdziała maski lekko lub kompletnie przysłaniające oczy. Mi trafiła się maska całkowicie zakrywająca oczy, lekko co prawda prześwitywała. A wynik – dostaliśmy manto choć staraliśmy się bardzo. No cóż siła to nie tylko mięśnie ale instynkt.

Po emocjach na boisku szybko do autokaru i ruszamy w góry. A droga wąska, stroma z cudnymi widokami. Ruszamy na plantacje zlokalizowane wysoko w górach. Cel – mała Anglia bo tak nazywa się region, do którego zmierzamy. Nuwara Eliya to architektura kolonialna – staro angielska. Klimat – ostrzejszy – tubylcy w  czapkach i kurtkach, mnie jest nareszcie rześko – koszulka i krótkie portki. Świetna pogoda dająca trochę wytchnienia. Zapomniałem dodać, że po drodze na stromym podjeździe złapaliśmy malusią awarię – urwał się wał napędowy no i ... stoimy. Muszę przyznać, że duszyczka prysnęła mi na ramię. Ale już po godzinie jechaliśmy dalej. Zanim dotarliśmy do celu zatrzymaliśmy się na lunch w ponad 100 letnim hotelu. Niezwykła architektura – zapach i klimat początku 20 wieku. Jestem zapachowcem – uwielbiam poznawać zapachy i te właśnie zapamiętuję z wypraw najwyraźniej.

Na miejscu w Nuwara Eliya rozgrywki snookera i oczywiście herbata. Chwile później cały nasz kulinarny team w tutejszej kuchni zabrał się do przygotowania uroczystej kolacji, na której gościliśmy całą rodzinę Fernando. Było bardzo smacznie pod każdym względem. Nie dość, że smacznie, to również bardzo radośnie i śpiewnie. U co po niektórych ujawnił się instynkt wokalisty gdy padło hasło karaoke, możecie tylko sobie wyobrazić co się działo. I tak upłynął cały wieczór a w zasadzie noc. Powitaliśmy kolejny dzień i udaliśmy się na spoczynek.

Następny dzień to wizyta na plantacji herbaty gdzie byliśmy świadkami całego procesu powstawania magicznego, złotego naparu, bez którego wielu z nas nie może się obejść.

Wieczorem odbyły się zawody w przygotowywaniu herbaty. Większość z nas pija herbatę więc jaki to mogło stanowić problem. I tu się myliłem, okazało się, że było to nie lada wyzwanie dla nas kucharzy. Nie byliśmy chaotyczni, może czasem niezdecydowani. W każdym razie świetnie się bawiliśmy głównie eksperymentując, rezultat całkiem zadowalający jak na eksperymentowanie.

Następny dzień – wizyta w niezwykłym miejscu – Szkoła Holyrood – projekt MJF oczywiście. Fundacja podnosi standard życia. To jest działanie nowe dla mnie. Firma dba o pracowników i ich rodziny z niezwykła pieczołowitością. Edukuje bo Holyrood to szkoła. Dzieci przygotowały dla nas występ artystyczny i lekki poczęstunek.

Niesamowite wrażenie zrobił na mnie ten kolejny z projektów Fundacji MJF. Placówka Holyrood zapewnia edukację dla 200 dzieci w wieku od 6 do 12 lat. Wszystko jest bezpłatne. Uśmiech szczęśliwych maluchów to najwspanialszy dar dla nas dorosłych. Dzieciaki przygotowały dla nas występ artystyczny i lekki poczęstunek.

Następny cel – Bungalowy niezwykle luksusowe i tzw High Tea – czyli lekki lunch herbaciany w towarzystwie smakowicie dobranych zakąsek, deserów, kanapek. Przy stole z Panem MJF oczywiście!

Jedziemy do Kandy. Miasto sprawia wrażenie niezwykle dużego by nie użyć słowa ogromnego jak na małą Sri Lankę. Kolejnym punktem programu jest Sacred tample of the Tooth Relic. Miejsce kultu i ceremonii buddyjskich. Bo Buddyzm to nie wiara lecz filozofia życia. Niezwykła filozofia, wcześniej o tym nie myślałem, może dlatego, że żyję w kraju zdominowanym przez wiarę chrześcijańską. Cóż człowiek uczy się całe życie, ja również. Niezwykłe miejsce niczym Nasza Jasna Góra w Częstochowie.

Noc spędzamy w usytuowanym na wzgórzu hotelu Amaya Hills nieopodal Kanda. Niezwykły, potężny i smaczny hotel. Niestety tu spędzamy tylko noc i zaraz rankiem po śniadaniu ruszamy dalej do Kolombo.

Kolombo – zaczyna się praca w kuchni. Ponad 200 kucharzy i na szczęście dwóch bezpośrednio pracujących ze mną. Co ułatwia poruszanie się po zapleczu hotelu Hilton. Każdy z uczestników przygotowywał set dań na kolację charytatywną. Dwa dni pracy i finał. Mocna podróż w inny świat.

Ukoronowaniem wyprawy było Party na plaży. Świetne jedzenie, doborowe towarzystwo, wymiana kulturowa a to wszystko w asyście złotego naparu. Zabawa trwała do bladego świtu. Później przyszedł zasłużony sen i jeszcze dwa dni na Sri Lance. Szkoda, ale wszystko dobre co się dobrze kończy. Te wszystkie dni spędzone tutaj były jak sen. Czułem się nieco zawieszony w tej innej rzeczywistości ale jakże interesującej i pięknej. Ostatnie 2 dni poświęciłem na podbój miasta. Bez pośpiechu poznawałem mieszkańców, zaglądałem w różne zakamarki, czasem prowadziły mnie zapachy, w innej chwili dźwięki. Było mistycznie, czułem się jak w lekkim letargu, w którym mógłbym tak trwać gdyby nie rodzina i obowiązki w kraju. Pora wracać. Ale tu tez kiedyś wrócę, na pewno...

Finał

Widziałem wiele ale nigdy nie dotknąłem życia całkowicie innego niż nasze. Myślę, że nabrałem dystansu do siebie, do życia. W dzisiejszych czasach pogoni za pieniądzem, brakiem chwili dla siebie i najbliższych zapominamy o podstawowych wartościach. Tłumimy emocje, zagłuszamy własne potrzeby zapominając o Byciu. Nie stawiamy już pytania Być czy Mieć. Po prostu chcemy Mieć. Pędzimy trochę na oślep zachowując pozory i nie zauważamy, jak wiele chwil nam umyka. Myślę, że każdy człowiek powinien spędzić przynajmniej 2 tygodnie na Sri Lance. Zwolnić tempo, chłonąć każdą minutę i cieszyć się nią. Po prostu najzwyczajniej w świecie żyć!

Zagubiliśmy się w tym dzisiejszym świecie biegnąc po nowe sprzęty i dobra materialne a tracąc z horyzontu to co znacznie cenniejsze – drugi człowiek. I tu od razu myślę o firmie Dilmah. Po raz pierwszy w swoim życiu spotkałem się z tak wielką hojnością właścicieli w stosunku do mieszkańców ojczystego kraju. Liczne projekty charytatywne Rodziny Pana Dilhana są niemalże dobrem narodowym Sri Lanki.

Cóż mogę dodać, chyba tylko to, że jestem szczęściarzem. Mogłem tego wszystkiego doświadczyć i zatrzymać się.

Bardzo dziękuję za możliwość poznania procesu przygotowania herbaty, za szansę spotkania tylu wspaniałych ludzi i za szkołę dystansu do życia. Bezcenne... Dziękuję!

Jarek Uściński

"Fundacja MJF została założona przez Merrilla J.Fernando w celu dzielenia się z Lankijczykami owocami światowego sukcesu marki Dilmah, w myśl dewizy «Biznes w służbie społeczeństwa». Każde z przedsiębiorstw należących do Merrilla J. Fernando przekazuje Fundacji 10% swych zysków, jako uzupełnienie osobistego wkładu Fundatora i jego synów. Fundacja przeznacza te środki przede wszystkim na edukację, wspieranie drobnej przedsiębiorczości oraz pomoc osobom ubogim i pokrzywdzonym. W ramach coraz liczniejszych Centrów Rozwoju Dziecka, Fundacja zapewnia codzienną opiekę i wyżywienie około 5000 dzieci. Kolejnych 1500 dzieci korzysta ze specjalnych programów edukacyjnych. W 2009 roku Fundacja MJF wydała już prawie 20 mln dolarów, m.in. na jeden ze swych najbardziej ambitnych projektów – budowę Centrum Pomocy w Katubedde, na przedmieściach Colombo."*

* Cytat ze strony www.dilmah.pl »

do góry »